31 maja 2012

"Truth or Dare" od Madonny


W tym tygodniu zakończyliśmy oficjalną promocję pierwszych perfum Madonny: 
"Truth or Dare", która po Britney Spears, Jennifer Lopez, czy Beyonce, zasiliła szeregi celebryckich pachnideł i mogę jednoznacznie stwierdzić, że to był ich ogromny sukces...


Sama Madonna bez wątpienia przyciąga jak magnes ze względu na swoje muzyczne dokonania, ale w sprzedaży pomaga również ich dobra cena, która kwalifikuje ten zapach na ekonomiczną półkę, dostępną nie tylko dla zamożniejszych klientów.
Ascetyczny wygląd flakonika i ten, a nie inny wybór kompozycji zapachowych z białych kwiatów, m.in. gardenii, tuberozy, czy jaśminu, podyktowany był chęcią artystki na stworzenie zapachu, który będzie przypominał jej mamę, która zmarła przedwcześnie na raka, gdy Madonna miała zaledwie 5 lat.
Zapach przeznaczony jest głównie dla kobiet od 25 do 45 życia, ale miłością od pierwszego testowania, zaraziły się także nastolatki i panie 
w średnim wieku.
Jeśli chodzi o sam zapach, to oczywiście sprawa gustu, ale subiektywnie rzecz ujmując... portretuje on dla mnie kobietę po pięćdziesiątce, która siedzi w jakiejś kwiecistej bluzce, z mocno upudrowaną twarzą i namalowaną kreską w miejscu brwi... 
Przepraszam, ale widzę ten obraz za każdym razem, gdy czuje te perfumy w powietrzu...

Jak wiecie zapewne z własnego doświadczenia, wszelkie pachnidła najlepiej testować na własnej skórze, bo tylko wtedy najlepiej się je odbiera... 
Podczas wizyty w perfumerii polecam testowanie nie więcej niż trzech zapachów jednocześnie, by po 30min. od spryskania nadgarstka, 
w przypadku kobiet i zewnętrznej strony dłoni, w przypadku mężczyzn, wiedzieć, czy nas rozczarował, czy wręcz przeciwnie zaczarował... 
W przypadku pierwszego zapachu Madonny, czy innych kompozycji jak np. Elizabeth Arden "Red Door", wody perfumowanej "White linen" Estee Lauder, czy męskiego "1881", zalecam ostrożność i użycie najpierw specjalnych papierków testowych niż własnej skóry, bo to zmniejsza ryzyko noszenia przez cały dzień wokół siebie... wyjątkowo trwałego efektu pospiesznej decyzji:)
A te, już swoje ulubione, przechowujcie jak najdalej od łazienki, by zmienna temperatura i światło nie niszczyło ich pachnących właściwości 
i mogły cieszyć wasze nosy... jak najdłużej!






30 maja 2012

Ku przestrodze!


Ostatnio w telewizji zaczęły się pojawiać ogłoszenia, zachęcające do udziału w kolejnej (a jednak) edycji programu: Top Model...zostań modelką.
Znów, żądne sławy dziewczyny, ustawią się w długaśnym ogonku kolejki, by podczas eliminacji dowiedzieć się prawdy o sobie.
I znów będzie płacz, znów będą lamenty, a przede wszystkim będzie silna konkurencja w wyścigu do osławionego już w Polsce tytułu "Tap Madl" i pewnie znów... zwycięzca nie okaże się wygranym...
Tego typu programy mają rzekomo hartować przewrażliwione na swym punkcie niewiasty oraz przygotować je do życia i pracy w tej modowej dżungli i może to robią, ale sama tego nie śledzę, więc nie będę się wypowiadać. 
Sama też nie zamierzam startować w takim wyścigu, bo pomijając ogólny brak predyspozycji do tego zawodu, to mój sędziwy wiek zwyczajnie już na to nie pozwala :)
Ale trzymam kciuki za wszystkie, przyszłe uczestniczki... które są gotowe do wielu poświęceń, nawet do pozowania do zdjęć z żywymi skorupiakami, płazami i gadami, brr... co udowodniły w jednej z edycji. Trafiłam przypadkowo na te fotki i podziwiam... odwagę. 
Sama, nigdy bym się na takie harce nie odważyła, szczególnie po historii o pewnym pytonie, którą opowiedział mi kolega z pracy i którą teraz się z Wami podzielę...

Rzecz działa się w jednym z londyńskich domów, wiosną tego roku...
Znajoma mojego kolegi z pracy, była do niedawna posiadaczka okazałego pytona, którego kochała jak własne dziecko.
Codziennie dbała, karmiła, wypuszczała go na domowe "przeslizgi" po panelach, a wieczorami, prawie tuliła do snu, bo sama kładła się do łóżka, mając go obok siebie...
Pozostawiam to bez komentarza, ale... wiadomo, miłość bywa ślepa!
Sielanka trwała do czasu, kiedy nietypowy domownik zaczął odmawiać swojego ulubionego jedzonka.
Z uwagi na to, że trwało to już jakiś czas, to właścicielka owej gadziny, zwróciła się o pomoc do specjalisty... 


Ten, okazał się prawdziwym profesjonalistą i nie zalecił z miejsca paracetamolu, który wciskany jest na wszystkie możliwe dolegliwości, każdemu choremu człowiekowi przez angielskich lekarzy domowych, tylko przeprowadził szczegółowy wywiad, w celu jak najszybszego uleczenia tego, zdawałoby się anorektycznego pacjenta...
Jednak ostatecznie okazało się, że jest to przypadek beznadziejny, ale po kolei...
Owa właścicielka, pod gradem pytań pana doktora, wspomniała o jeszcze jednym "szczególe", który zauważyła u swojego pupila, a który jak się później okazało, miał znaczący wpływ na tę wężową chorobę...
Otóż... zauważyła, że kładąc się spać widziała węża zawsze tradycyjnie zwiniętego, a rano, gdy wstawała, wciąż leżał obok, ale wyprostowany, po długości... 
Wszystkie okoliczności i fakty sprawiły, że lekarz nie miał już żadnych wątpliwości, by postawić oczywistą diagnozę... gadzina musi jak najszybciej opuścić zajmowany lokal, bo zwyczajnie zaczęła stanowić zagrożenie dla samej właścicielki... 
Pyton bowiem prostował się, by ją zmierzyć i oszacować swoje własne możliwości i nie jadł, by mieć wystarczająco miejsca na... ten ludzki posiłek... Szoookuuuujące!

Kiedy to usłyszałam dostałam gęsiej skórki i do końca dnia  nie mogłam przestać o tym myśleć... To przerażająca i co najgorsze... prawdziwa historia!!!
Nie mam zamiaru dzielić się teraz tym, co myślę o tej kobiecie, o jej odpowiedzialności, a raczej jej braku, ale wiadomo, że dzikich zwierząt
nie da się udomowić... nawet bezgraniczną miłością, a sama nadopiekuńczość właściciela, może się okazać... zabójcza dla niego samego.
Ku przestrodze...










29 maja 2012

Sztuka epistolarna

Odwołując się do moich blogowych rewolucji... prezentuję dziś swoją stronę, która w końcu nabrała żywszych kolorów i nowej oprawy,
z czego się oczywiście bardzo cieszę!
Nie mogę nie wspomnieć, że mózgiem całego przedsięwzięcia był Krzysiek, którego wiedza, cierpliwość i prawie całodobowa pomoc techniczna, okazała się nieoceniona... a On sam, z miejsca, stał się "bohaterem w naszym domu"...
Te kolory i nowa, przestronniejsza organizacja sprawiły, że z ogromną energią wracam na swoje tory, czyli do pisania...
Majowo mi... czego i Wam życzę!!!
Przy okazji właśnie polecam książkę: "Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze", w której można znaleźć nie tylko słowa słynnej piosenki "Zielono mi", ale również dużo innych tekstów, których byli autorami, listów, które do siebie pisali 
i pięknej poezji, którą się wzajemnie obdarowywali.
Książka powstała dzięki córce Agnieszki - Agacie Passent i synowi Jeremiego Przybory, którzy przekazali zbiór tej prywatnej korespondencji Magdzie Umer, która następnie złożyła wszystko w jedną całość i opatrzyła ją dokumentacją tamtych chwil.
Książka została zilustrowana zdjęciami, rękopisami i maszynopisami, a przede wszystkim pięknym słowem...



To szalenie romantyczna historia i jednocześnie prawdziwa uczta dla oka, dla ucha i dla... ducha!

"Dookoła noc się stała, księżyc się rozgościł,
jeszcze ci nie powiedziałam wszystkich słów miłości.
Jeszcze z tobą nie zdążyłam na najdalsze gwiazdy,
jeszcze ci nie wymyśliłam, najpiękniejszej nazwy.
  Ale teraz z moich ramion zrobię ci kołyskę,
  niech cię miły nie poranią leśne trawy niskie.
  A ty śpij, a ty śpij, zanurz się w noc ciemną,
  A ty śnij, a ty śnij, śnij, że jesteś ze mną.

Jeszcze cię nie porównałam jak porównać trzeba,

jeszcze ci nie przychyliłam ziemi ani nieba.
Jeszcze z tobą nie obiegłam wszystkich mórz i jezior,
jeszcze ci nie uwierzyłam, tak jak ludzie wierzą...
  (...) A ty śpij, a ty śpij, zanurz się w noc ciemną,
  A ty śnij, a ty śnij, śnij, że jesteś ze mną"
                                                                                                                                 Agnieszka Osiecka


Ubolewam ogromnie, że zaawansowana technika, wyparła tradycyjną sztukę pisania listów, zastępując pachnącą papeterię, bezdusznym mailem, ale i cieszę się ogromnie, że należę do pokolenia, które miało okazję doświadczyć, choć częściowo, tej sztuki epistolarnej osobiście...
Korespondencja, zbierana przez moje, dotychczasowe życie, liczy prawie 1700 listów oraz kartek okolicznościowych, które stanowią dla mnie bezcenne źródło sentymentów i wspomnień...



A teraz śpijcie i śnijcie dobrze... dobranoc! 






28 maja 2012

Rewolucji ciąg dalszy


Jak widać na załączonym obrazku, mój blog od wczoraj przeżywa istną rewolucję...


Techniczne zamieszanie zmieniło szatę graficzną, a wszystko po to, by jeszcze bardziej spersonalizować mój "elektroniczny pamiętnik". 
Mam nadzieję, że wyjdę z tego zwycięsko, dlatego proszę, trzymajcie kciuki, by moja cierpliwość nie sięgnęła zenitu...











27 maja 2012

Pole manewrów blogowych


Z uwagi na chęć ulepszania swojej strony i utrakcyjnienia jej m. in. galerią zdjęć, uprzejmie informuję, że w ciągu najbliższych godzin lub
dni będzie ona polem eksperymentów i ryzykownych doświadczeń...
Mam nadzieję, że ten stan przejściowy potrwa krótko i nie zaburzy naszych codziennych spotkań...
Pozdrawiam ciepło... w środku nocy!





26 maja 2012

Najlepsza Mama pod słońcem!

Z uwagi na to, że w Anglii, Dzień Matki obchodzony jest w trzecią niedzielę marca, to właśnie tylko na przełomie lutego i marca, można kupić okolicznościowe kartki w tym klimacie.
Znając zasady, dla mojej mamy wybrałam kartkę zaraz po Walentynkach i szczęśliwa z upolowania oryginalnego arcydzieła, schowałam
ją głęboko, by bezpiecznie czekała do swojej polskiej daty.
Kiedy nadszedł czas na wysłanie tej wzruszającej i jakby malowanej ręką dziecka kartki, pojawił się kłopot, ponieważ do dziś nie mogłam
jej nigdzie znaleźć...
Najśmieszniejsze jest to, że nie mieszkam w Pałacu Buckingham, gdzie sama ilość pokoi i nadmiar wolnego miejsca, może przytłaczać, tylko dzielę ze swoim Małżonem standardową kawalerkę. 
Przeszukałam każdy kąt i nic, ani śladu, jak kamień w wodę...
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że kartka była cuuudnaaa i dokładnie taka, jaką chciałam "wręczyć" swojej mamie na to dzisiejsze święto...
Nie mogę uwierzyć, że postępująca skleroza akurat teraz zaprzepaściła moje wcześniejsze plany i zmusiła do biegania za kolejną, na ostatnią chwilę. 
Niestety nie udało mi się już kupić czegoś podobnego i czegoś równie osobistego, dlatego ogromnie ubolewam na moją stratą...
W pracy śmiali się ze mnie, że pewnie ją wcześniej wysłałam, tylko o tym zapomniałam albo, że się znajdzie i będzie... na drugi rok. 
Chciałabym, żeby się znalazła...
Zostawiając już ten kartkowy incydent, mam nadzieję, że wszystkie mamy miały dziś piękny dzień i czuły się naprawdę wyjątkowo... 
Oby nie tylko od święta!

Przy okazji Dnia Matki, pragnę wspomnieć, że moja Mamcia, to cudowna i ciepła osóbka, dla której wszyscy byli i są dużo ważniejsi niż Ona sama...
Ciekawa świata i ludzi, z powodzeniem realizuje swoje marzenia i czy są to górskie wyprawy, czy pieczenie naszych ulubionych ciast, czy też pisanie rodzinnych kronik, to zawsze robi to z wielkim zaangażowaniem oraz pasją... 
a ja jestem z Niej ogromnie dumna!
Jeżeli chodzi o te rodzinne kroniki, to wszystko zaczęło się pewnego styczniowego dnia, kiedy postanowiła spisać wspomnienia... dla siebie i dla nas, na pamiątkę.
To, co udało się stworzyć mojej Mamie, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania, a sama książka, mogłaby 
z powodzeniem stać na półkach sklepowych, a nie tylko pośród domowego księgozbioru.
Energia życiowa, którą wszystkich zaraża, doprowadziła do powstania następnej książki, tym razem, poświęconej naszym przodkom i podobnie jak ta pierwsza, doczekała się uznania wśród najbliższych.
Szacunek do przeszłości i pasja zgłębiania tajemnic rodu sprawiła, że Mama tworzy już kolejną, tym razem będzie to zbiór pamiątek, w którym przedstawia rodzinne dokumenty, by "ocalały od zapomnienia", więc lada moment będzie kolejną do naszej domowej kolekcji...
Nie możemy się doczekać...





25 maja 2012

Big smile!


Właśnie zaczął się weekend, jest słonecznie, ciepło i pogoda rokuje równie pomyślnie na kolejne dwa dni, a może i dłużej, więc uśmiech sam pcha się 
na usta...

Wyglądam trochę na zaskoczoną efektem, ale...  zapewniam, 
że chirurg plastyczny nie ingerował i że za botoks też nie płaciłam...

Osa tez nie miała z tym nic wspólnego, bo tak bym się nie śmiała...

Po prostu, to zwyczajna i zarazem nadzwyczajna radość z życia...

A że... z uśmiechem na twarzy, człowiek podwaja swoje możliwości... to mam teraz niezłe szanse! Polecam ten szczery, szeroki i wieczny.. ponieważ jest niezawodny! Potrafi czynić cuda i jest "lekiem na całe zło", do dzieła!!!




24 maja 2012

Angielska moda

Zajrzało do nas słońce i zrobiło się na tyle ciepło, że zaczęliśmy zrzucać jesienne pancerzyki.
W końcu czas letni nastał... piszę w końcu, bo przestałam już wierzyć, że do zimy coś się w tej kwestii drastycznie zmieni.
A sama pogoda to ogromnie ważny temat w codziennych konwersacjach... 
Może się pojawić na początku znajomości z nieznajomym, w krępującej ciszy, czy właśnie wtedy, gdy nagle coś wyjątkowego się w tej aurze zdarzyło lub zdarzy. 
Temat pogody, można uczynić tematem przewodnim zawsze i wszędzie, a nawet jedynym... szczególnie gdy jest to pogoda angielska...
Tutaj wiecznie narzeka się jak pada deszcz... że znów pada lub, że wciaż... a od kilku dni narzeka sie na słońce, że świeci zbyt słabo i że wciąż jest go tak mało...
Z brakiem tego słońca, to akurat prawda, nikt nie jest zadowolony, brakuje go tu notorycznie, dlatego jednym z dziesięciu najlepiej sprzedających się produktów są oczywiście samoopalacze, bronzery i wszystko to, co gwarantuje jakiekolwiek zaciemnienie każdej skórnej jasności...
Sprzedają się jak świeże bułeczki, czy to latem czy to zimą, od święta i na co dzień, ponieważ naturalne słońce nie ma żadnych szans
na zadomowienie się tutaj na dłużej i ogrzanie swym naturalnym ciepłem, całej wyspiarskiej populacji. 
Trzeba więc ratować się sztucznym "koloryzaczem", by nie odstawać od reszty tego świata.
Mimo wysokiej temperatury powietrza, ludzie jakby z rezerwą podchodzą do tej zmiany, a wciąż obawiając się powrotu chmurnych i wietrznych klimatów, przezornie, zawsze mają przy sobie parasolki. 
Są gotowi na każdą pogodową ewentualność, dlatego data w kalendarzu nie ma żadnego znaczenia.


Czy to wiosną, czy latem, kobitki do zwiewnych sukienek zakładają ciepłe rajstopy, a nawet kozaki, a na przykład faceci w grudniowe poranki widywani są w sandałach, zestawianych z puchową kurtką i futrzanym kapturem...



Ponieważ w tym wszystkim ważna jest jeszcze sama moda, to taki ich urok, taki styl!
A propos... ostatni trend w modzie to trzymanie Iphone'a w dłoni... mimo, że nikt nie dzwoni... ot tak, żeby wszyscy widzieli, że jest!
Na szczeście nie każdy jest jej ofiarą... bo ta moda jest naprawde specyficzna...






23 maja 2012

"Julie i Julia"

Dla relaksu, po pracy obejrzałam dziś film "Julie i Julia".
Nie wiem czy to mistrzowsko zagrana przez Meryl Streep rola, czy to ten niesamowicie uroczy klimat Francji z lat 50-tych sprawił, że obejrzałam ten film po raz drugi.
A to mi się nigdy nie zdarza, nie licząc oczywiście hitu z Patrickiem Swayze i Jennifer Grey  - "Dirty Dancing", który jako nastolatka obejrzałam, uwaga... 12 razy! Czy ktoś da więcej?
Wracając do filmowej Julii, to muszę wspomnieć, że to jak najbardziej realna osoba, która pewnego dnia postanawia nauczyć się gotować dobrze i smacznie...
Umożliwia jej to pobyt we Francji, gdzie jak wiadomo jedzenie jest sztuką...



W 1951 roku Julia Child, jako pierwsza kobieta, kończy w Paryżu prestiżową szkołę dla kucharzy Le Cordon Blue, co w niedalekiej przyszłości, stanie się jej przepustka do sławy...
Do obejrzenia tego filmu nikt nie musiał mnie specjalnie zachęcać, ponieważ przeczytałam wcześniej jej książkę "Moje życie we Francji" 
i byłam nią zachwycona.
Do dziś jest ona jednym z moich obowiązkowych czytadeł, polecanych znajomym, ale i nie tylko znajomym... ponieważ podzieliłam się kiedyś swoja opinią na stronie Empiku:

"To autobiograficzna opowieść o jej sześcioletnim pobycie w Paryżu i Marsylii i pieknie opowiedziana historia.
To książka pełna optymizmu, chęci życia i poznawania... nowego języka, nowej kultury i nowych smaków, bez względu na wiek.
Opisuje radości małych rzeczy i zgłębiania wiedzy kulinarnej, która z czasem staje się pasją i sposobem na życie, dając ogromną satysfakcję 
i późniejszy sukces.
Autorka, jak sama pisała, zakochała się we Francji i we francuskim jedzeniu, a ja... zakochałam się w tej książce od pierwszego rozdziału, ponieważ pozwala smakować każde słowo i delektować się tym wszystkim, co zawiera... żałując, że się kończy.
Chłonąc każde słowo, można poczuc smak miasta i potraw, widzieć opisywane obrazy, jakby się tam było... a po takiej lekturze ma się już tylko ochotę odkryć pasję we własnej kuchni... i próbować... i smakować... i tworzyć..."

Polecam ja szczerze tym, którzy lubia prawdziwe historie i tym, którzy kochają Francję... a przede wszystkim tym, którzy uwielbiają czytać, bo ta książka nastraja bardzo pozytywnie i pozwala uwierzyć, że zawsze warto próbować... nie tylko w kuchni.
Marzenia się spełniają... tylko trzeba dać im szansę...











22 maja 2012

Senny koszmar krawca

Dzień zaczęłam o 4.30, czyli jak zwykle, gdy wstaję na ranną zmianę. 
Jednak dziś wyjątkowo nie pracowałam, ponieważ zostałam wysłana na jednodniową konferencję do Telford. 
Musiałam dotrzeć tam do godz. 10, więc zabrał mnie odpowiednik francuskiego TGV, który z uwagi na prędkość, prawie zrywał asfalt na swojej trasie ;)


Cieszyłam się jak dziecko na ten wyjazd, wiedząc że zostaną nam przedstawione nowe produkty i nowe uniformy... 
I rzeczywiście zostały, ale te ostatnie sprawiły, że chciało mi się po tej prezentacji płakać, a nawet... wyć, widząc tak mierny efekt kilkunastu miesięcy pracy nad tym projektem.
Ogromnie rozczarowana, jednoznacznie stwierdzam, że był to totalnie stracony czas, a do tego firma nie zastosowała się do naszych wcześniejszych sugestii i próśb, jakby w ogóle nas nie słuchała...
Tym samym wpadliśmy z deszczu pod rynnę i jedyna nadzieja w tym, że ogólnym buntem na pokładzie coś zmienimy, bo tego krawieckiego "cudeńka" zwyczajnie nie da się nosić.
A nosić trzeba, bo firma chce, byśmy ją zawsze dumnie reprezentowali, tyle że w tym nowym wdzianku jedyne, co można to schować się między regałami lub udawać manekina.
Tragedia, to mało powiedziane... to jak senny koszmar krawca...





21 maja 2012

Kalosze

Jeśli wierzyć informacji z lokalnego dziennika (który zamieszcza głównie depresyjne newsy i karmi nimi rano w metrze swoich czytelników), 
to ten miesiąc jest najzimniejszym majem w Anglii od 300 lat...
Nie wiem jak było 100, czy 200 lat temu, ale przez ostatnie osiem, mieliśmy o tej porze wiosnę, a nawet lato, a nie aurę października, 
czy listopada, która wciąż zmusza nas do noszenia kurtek i szalików.
Deszcz jest tu stałym mieszkańcem i dzieli się z nami szczerze całym, swoim wodnym dobrodziejstwem 
i choć do tej pory radziłam sobie często nawet bez parasolki, to tegoroczne opady, sprawiły, że podjęłam decyzję o zakupie... kaloszy, by bez względu na klimat za oknem, móc się swobodnie przemieszczać.
Teraz, przy obecnym stanie, wciąż podnoszących się wód gruntowych, posiadanie odpowiedniego zabezpieczenia, okazało się celem samym w sobie, dlatego poświęciłam temu trochę czasu, by znaleźć to właściwe dla siebie ogumienie. 
Szczęśliwie wybrane w internecie, dojechały w dwa dni i dołączyły do reszty mojego obuwia, wyróżniając się jednak w szeregu swoją wielkością i wagą...
Początkowo, stawiając w nich pierwsze kroki, czułam się jak leciwy dinozaur, ale czas działa na korzyść 
i teraz mogę w nich biegać, a nawet tańczyć... 
Niech żyją suche nogawki, niech żyją!







20 maja 2012

Rybka zwana... dorszem w warzywach

Z uwagi na to, że jem, żeby żyć, a nigdy odwrotnie, toteż kuchnia nie była i nie jest moim ulubionym miejscem spędzania czasu, ale... z drugiej strony jak wpadnie mi w ręce nowy przepis, to chętnie go u siebie testuję.
Dziś mam na obiedzie dobrą znajomą, więc mam też większą motywację, by przygotować jakąś nowość kulinarną, z przywiezionych od mamy przepisów.
Ten, na dzisiejszą "Rybę w warzywnym płaszczyku" zamieszczę poniżej, byśmy wspólnie, w naszych domach, mogli debiutować... mintajem, dorszem, czy morszczukiem.

Do dzieła potrzebujemy 4 filety, osuszone, skropione sokiem z cytryny, doprawione pieprzem i solą, które wstawiamy 
do lodówki na około 30min.
W między czasie lekko gotujemy brokuł i dzielimy na małe części.
Pokrojona wcześniej cebule, paprykę czerwoną, starty na tarce seler, pietruszkę oraz marchewkę trzeba przesmażyć, 
a następnie połączyć z brokułem.
Do tego dodajemy rokpol (również starty), jajko, 1-2 łyżki bułki tartej i 3-4 łyżki gęstej śmietany i mieszamy, doprawiając do smaku pieprzem i solą.
Filety trzeba ułożyć na wysmarowanej oliwą płaskiej formie, następnie rozsmarować po całości ten warzywny farsz i piec w 180st, około 30min.


Zamierzam to podać z kuskusem (bo jest szybki w przygotowaniu) lub ryżem, ale wielbiciela tradycyjnej kuchni polskiej zapewniam, że 
z ziemniakami też będzie smakowało...
Powodzenia!






19 maja 2012

Witam po raz... pierwszy

Wczoraj kartka z kalendarza informowała o imieninach Aleksandry, czyli moich ;) i właśnie wczoraj wystartowałam z moim pierwszym w życiu blogiem, robiąc sobie samej prezent... 
Przy okazji serdecznie dziękuję wszystkim, którzy o mnie pamiętali - dzięki za życzenia!

Stanisław Mrożek powiedział kiedyś, że "pisanie - czytanie, przedstawianie - oglądanie jest jedynym sposobem uświadamiania sobie życia" i ja również zamierzam go sobie uświadamiać, przedstawiając tutaj swoja okraszoną, czy to słowem, czy to zdjęciem, rzeczywistość. 
Pozdrawiam!



Ps. Zapraszam na słówko, no może dwa...