31 lipca 2012

Kosmetyki pod lupą


Jak sami wiecie, codziennie rynek kosmetyczny zalewany jest nowymi produktami. 
Firmy coraz częściej kuszą pięknymi opakowaniami i cudotwórczym działaniem zawartych w nich składników...
Ale to, o czym nie mówią, to... PARABENY, od których aż roi się w pojedynczych tubkach i słoiczkach.
Te tajemnicze parabeny, to nic innego jak konserwanty, które przedłużają kosmetykom "życie". Bez środków konserwujących, można byłoby
je użyć jedynie do sześciu miesięcy, a tak z reguły rok lub nawet półtora. 
Dzięki nim roślinne ekstrakty, czy witaminy zawarte w kremach, nie ulegają szybkiemu zepsuciu i choć w małych ilościach bywają zbawienne,
to w nadmiarze mogą być toksyczne dla organizmu.
Podczas badań klinicznych znaleziono bowiem zależność między parabenami, a rozwojem komórek rakowych.
Niestety, używając popularnych anty-perspirantów, możemy narazić się na ryzyko guza piersi w przyszłości, ponieważ zawarte w kulkach,
czy sztyftach parabeny, niszcząc szkodliwe bakterie, przy okazji same stanowią zagrożenie, wnikając głębiej, do tkanki tłuszczowej. 
Wiadomo, że ze względów higienicznych, nie da się ich zupełnie wykluczyć z naszego życia, ale... warto jest wybierać te naturalne,
bez aluminium i nie stosować ich na noc.
Ogólnie, parabeny mogą działać na skórę alergicznie, dlatego w przypadku kremu, bezpieczniejsze są opakowania z dozownikiem lub tubki,
by ograniczyć im dostęp powietrza, pozwalając jedynie na delikatne działanie konserwujące, bez ryzyka zainfekowania kosmetyku jak to można zrobić z łatwością, w przypadku kremów w słoiczku.
Stosowanie kosmetyków z konserwantami, może powodować rozszerzenie naczyń krwionośnych, co w konsekwencji prowadzi do powstania tradziku różowatego, walka z którym przypomina walkę z wiatrakami. 
Ja od wielu lat ufam kosmetykom aptecznym i choć może są uboższe w wyglądzie (bez krzyczących, kolorowych pudełek) i trochę droższe 
w cenie, od tych powszechnie sprzedawanych w drogeriach, to mam pewność, że kupuję produkty przetestowane klinicznie, z odpowiednią ilością potrzebnych składników i co najważniejsze... bez konserwantów!
Do codziennej pielęgnacji polecam francuskie produkty Avene lub La Roche-Posay, czy nasz polski, równie dobry Iwostin, a z linii przeciwzmarszczkowej (bo i po takie trzeba już sięgać) - Vichy.
Powyższe marki nie stosują parabenów w swoich kosmetykach, a ich kremy, stanowią zdrową podstawę pielęgnacji dla skóry, nawet
tej wrażliwej i skłonnej do alergii...


Jak wspomniałam na początku, półki uginają się od nadmiaru towaru, dlatego zanim przetestujecie kosmetyki na sobie, polecam uważne czytanie etykiet i mądre wybory.
Podczas zakupów nie sugerujcie się nigdy wszędobylską reklamą, tylko przede wszystkim składem, bo z reguły, te dobre, nie potrzebują żadnego rozgłosu...
Udanych łowów!





30 lipca 2012

Siatkarskie emocje


Koszulka z orłem odprasowana, bluza czerwona na wieszaku i bilet gotowy do wzięcia...

To wszystko przygotowane zostało już na jutrzejszy mecz naszych siatkarzy 
z Bułgarią... i traktowane jest jak relikwia.
Po wczorajszej wygranej, zaostrzyły się wszystkim apetyty na dobrą grę, ponieważ 
w tej dyscyplinie medalowe nadzieje dla naszej drużyny, ciągle zwyżkują... 
Do wszyskich wejściówek, zakupionych  
z okazji olimpiady, dołączane są bilety na komunikację miejską, obejmującą wszystkie strefy miasta, włączając metro... 
Dzięki temu, dojazd do obiektów jest darmowy lub jak kto woli, wliczony w cenę wejściówki.
Małżon nie może się już doczekać meczu na żywo, który obejrzy przed południem...
Niestety ja, z uwagi na wczesną godzinę, muszę kibicować jedynie z pracy... myślami :(
i sprawdzić wynik w przerwie...
 Tak było... zdjęcia zrobione podczas meczu... 31 lipca 2012.





29 lipca 2012

Ach, co to był za dzień...


Ostatni piątek był dla  mnie bardzo intensywnym dniem... Otworzyłam oczy już o godz. 4.30, by pójść do pracy, a następnie stawić po południu na pożegnaniu jednego z odchodzących szefów, z którym pracowałam ponad dwa lata. 
Od godz. 21 urządziłam sobie... bieg przez miasto, w poszukiwaniu olimpijskiej atmosfery...
Ten punkt był jednak najsłabszym podczas tej doby i niestety, rozczarowana wróciłam po północy, do domu. Okolice Big Bena i Pałacu Buckingham, były jak w wymarłym mieście i co najgorsze, zupełnie pozbawione ekranów, transmitujących otwarcie igrzysk.
W Hyde Parku, na którym zakończyłam swoje poszukiwania, odbywał się tylko koncert na żywo, towarzyszący olimpiadzie.
No, cóż... niezawodny, domowy dekoder zarejestrował obraz, dzięki czemu mogłam sobie odtworzyć tę galę, stukając się w głowę, że gnałam po mieście, zamiast od razu zasiąść przed telewizorem.
Natomiast wczorajszy dzień należał do bardzo udanych i w końcu pełen olimpiskich emocji...
Całe popołudnie spędzilismy na Stratford, który powitał nas ferią kolorów i miedzynarodowymi ekipami sportowych drużyn, a także oczywiście turystów.
W tym tłumie, wypatrzyliśmy polskiego judokę - Tomasza Adamca, do którego podeszliśmy spontanicznie, by życzyć powodzenia w tej londyńskiej rywalizacji.
Sportowiec okazał się być duszą towarzystwa, do tego niesamowicie skromnym i sympatycznym człowiekiem. Opowiadał nam o warunkach w wiosce olimpijskiej, wspomniał też o Pekinie oraz wrażeniach z piątkowego otwarcia.
To on, przekazał nam wiadomość o pierwszym, srebrnym medalu Sylwii Bogackiej i myślę, że gdyby nie jego znajomi, którzy wtedy dołączyli, moglibyśmy tak jeszcze stać długie minuty, słuchajac jego opowieści...
W dalszym zwiedzaniu Stratfordu, spotkaliśmy również, udzielającego akurat wywiadu dla Onet.pl, przewodniczącego Polskiego Komitetu Olimpijskiego - p. Henryka Urbasia, ale już w tym przypadku nie chcieliśmy zawracać głowy.
Wszędzie też można było spotkać mnóstwo zwykłych ludzi, którzy odwiedzili Londyn, specjalnie w tym okresie lub przy okazji wakacji, znaleźli się akurat w centrum sportowych wydarzeń.
Organizacyjnie jak na razie wszystko przebiega dobrze, a komunikacja działa sprawnie. 
Od samego początku nie doświadczyłam żadnych gigantycznych korków, czy problemów w codziennym transporcie, choć na pewno jest inaczej niż zwykle...
Na każdym kroku dziennikarze z różnych stron świata nadają swoje relacje, a to przecież dopiero trzeci dzień zmagań.
Zaczęliśmy już odliczanie do swoich igrzysk wyczynowych (wspinaczka górska), w których zamierzamy wziąć udział, podczas naszego, rodzinnego zgrupowania w Karpaczu :) który rozpocznie sie już w najbliższą sobotę i potrwa do połowy sierpnia.
W związku z tym, w najbliższym czasie czeka nas pakowanie brr... i wewnętrzna organizacja, a potem w końcu, zasłużony wypoczynek...

26 lipca 2012

Bieg do celu


Olimpijski ogień, o którym już wczoraj pisałam, przemieszcza się konsekwentnie w kierunku stadionu, by jutro stać się częścią historii...
Przed godz. 10 rano, znalazł się w centrum, a dokładnie w miejscu, gdzie pracuję. 
Nie zawsze zdarza się taka okazja, więc nawet szef odłożył wszystkie swoje obowiązki na później i wyszedł na zewnątrz, przecież klient nie zawsze musi być najważniejszy :)
Podczas tego biegu i ja wyszłam do tłumu, by uchwycić raz jeszcze ten szczególny moment...
Ponadto udało nam się zorganizować wśród klientów owocną zbiórkę pieniedzy dla fundacji MacMillan, którą jako firma od lat wspieramy...

By być bardziej widoczni dla otoczenia, każdy z nas pracował dziś z jakimś zielonym elementem (makijaż, biżuteria, czy... sztuczne włosy :)), ponieważ to ten kolor daje nadzieje i jest w ich głównym logo.
Z tą właśnie nadzieją, czekamy na wynik naszych dzisiejszych starań... już jutro liczenie monet...
Chcąc wspomóc fundację, sami zorganizowaliśmy naszą, wewnętrzną loterię fantową, której cały dochód również zasili jej konto.
Każdy los był wgraną i wszyscy uczestnicy dostawali paczki -niespodzianki, choć dla mnie zawartość nie była dużym zaskoczeniem, ponieważ sama je przygotowałam.
Przez trzy dni, niczym wolontariusz, pakowałam je pomiędzy swoimi obowiązkami, by jak najwięcej osób, mogło wziąć udział w zabawie, wpłacić pieniądze na ten szczytny cel i połaczyć przyjemne z pożytecznym... i naprawdę się udało!






25 lipca 2012

Londyńskie odliczanie


Z powodu tych angielskich inności, zamieszczanych ostatnio, straciłam poczucie czasu i prawie zapomniałam o zbliżających się igrzyskach...
Wiecie zapewne, że od niedzieli ogień olimpijski jest już na terenie gospodarza i odwiedza charakterystyczne miejsca Londynu.
Dziś przed godz. 19 gościł na naszej dzielnicy, więc nie mogłam go nie przywitać... 

Udało mi się nie tylko spotkać z nim oko w oko, by zrobić zdjęcie i doświadczyć sportowej atmosfery, ale... również było mi dane dotknąć tego, złotego symbolu osobiście... i to akurat na kilka godzin przed oficjalnym otwarciem Olimpiady... Nieeeesamowiteeee wrażenie ;)
Zostawiam Was ze zdjęciami z mojego wyjątkowego i jednocześnie niespodziewanego popołudnia :) bo już dziś nic więcej nie napiszę :0





24 lipca 2012

Angielskie inności cz.5


Kolejną, choć zarazem już ostatnią anomalią, opisywaną w tym cyklu jest... ANGIELSKA MODA.
Przez blisko osiem lat obserwacji, doszłam do wniosku, że Brytyjki są bardzo praktyczne w swoim sposobie ubierania się i raczej nie myślą o stylu samym w sobie, tylko bardziej o stroju jako całości. 
Główna zasada dotyczy tego, by po prostu nie pominąć żadnego elementu w swojej garderobie, choć efekt końcowy przypomina raczej buszowanie po szafie w ciemnościach, niż przemyślane decyzje. Potrzebna jest bluzka, spodnie i np. sweter, bez wnikania w szczegóły lub stosowanie kolejnej zasady - ubioru na szybko jakby posiadało się lustro wyłącznie do połowy ciała, bez przyglądania się sobie z uwagą.
W takiej specyficznej modzie często nie pasują kolory, nie pasują faktury, ale ludziom w ogóle to nie przeszkadza, by pokazać się w takim oryginalnym stroju na ulicy...
Mają szczęście, bo nikt się nikomu nie przygląda, dlatego pracownica banku zawsze będzie się tu czuła swobodniej niż w Polsce, krocząc do pracy 
w eleganckim kostiumie i butach sportowych, bo najważniejsza jest jej wygoda i ona sama, która wysokie szpilki zakłada dopiero przed bankiem, a nie to, co myślą o niej inni.
Nie przejmuja się też kobiety - bez tzw. talii osy, chodząc w opiętych kreacjach, często za krótkich zresztą i daleko odbiegających od przyjętych norm... dobrego smaku, ale co tam... 
Warto też wspomnieć o męskich spodniach od garnituru, szytych na miarę i koniecznie przed kostkę, by lśniące i często bardzo drogie "lakierki", widziane były w całej okazałości... Mmmmmucha nie siada!

Mogłabym tak wyliczać bez końca, ponieważ angielska moda jest naprawdę oryginalna. Mogłabym też dalej pisać o innych anomaliach, takich jak sieć rur na zewnątrz domów, grzecznym staniu w kolejce... do autobusu, czy codziennej uprzejmości, ale... postanowiłam przedstawić te najbardziej charakterystyczne, dlatego moda jest ostatnim odcinkiem w tym temacie...
Przy najbliższej okazji udokumentuję na fotkach pare artystycznych przypadków... by mieć potwierdzenie tej powyższej teorii w praktyce...






23 lipca 2012

Angielskie inności cz.4


czyli... ANGIELSKIE OKNA. Otwierają się na dwa sposoby, pionowo na styl amerykański lub poziomo, na styl tradycyjnie europejski. 
Ten ostatni różni się jednak od powszechnie nam znanego tym, że te angielskie, otwierają się... na zewnątrz, bez względu na to, czy okna mieszczą się na parterze, czy na ósmym pietrze.
Mycie ich, chociaż dwa razy do roku, nawet od wielkiego święta graniczy z cudem albo grozi śmiercią. 
Toteż nikt nie podejmuje ryzyka, ponieważ łatwiej wypaść razem 
z tym oknem niż je wyczyścić z deszczowych kropek. 
Zwykle więc dba się o nie tylko z bezpiecznej 
i stabilnej strony, czyli od wewnątrz mieszkania, co nie daje powalającego efektu...
Nie wspomnę już o braku możliwości zainstalowania moskitiery, która latem ułatwia życie i zapewnia spokojny sen... bez komarów, ale co zrobić... taka angielska inżynieria budowlana.
W naszym, dwupiętrowym bloku okna myje zewnętrzna firma, więc nie muszę się stresować balansowaniem na wysokościach, ale niestety niektórzy, przez ten cudaczny wymysł albo nie mają czystego widoku albo sami wiją się na parapecie, by oczyścić je 
z kurzu.
Okna oknami, ale problem stanowią również same szyby, które 
w większości występują tutaj pojedynczo.
By od jesieni do wiosny, nie musieć spać w polarze lub pod kilkoma kocami, dobrze jest je od razu uszczelnić lub zakupić... świeczki, najlepiej w hurtowej ilości, ponieważ stwarzają miły nastrój i przy okazji dają dużo ciepła... Sprawdziłam w praktyce i z powodzeniem, co roku, stosujemy te rozwiązania... 
W końcu jakoś trzeba sobie radzić, póki życie nam miłe :)

22 lipca 2012

Angielskie inność cz.3


Ciąg dalszy nastąpił... więc czas na Trzecią Anomalię, czyli ANGIELSKIE KRANY.
Przylatując na Wyspy nie sądziłam, że codzienna higiena jak mycie rąk, czy zębów, będzie stanowiła tu nie lada wyzwanie...
A wszystko przez osobne krany do ciepłej i zimnej wody, spowodowane brakiem mieszaczy w angielskich łazienkach. 
Problem może wydawać się śmieszny, ale w praktyce, szczególnie jednostkom napływowym, sprawia sporo trudności...
Trzeba było więc opracować taktykę, by przejść przez ten wodny chrzest zwycięsko.
Drogą prób i błędów, znaleźliśmy więc kilka praktycznych metod 
i tak...
Przy myciu rąk można: 
- szybko spłukać mydło pod jednym kranem, w gorącej lub przeciwnie, skrajnie zimnej wodzie, ale to żadna przyjemność
- odkręcić oba krany jednocześnie, a ręce przy płukaniu, podkładać raz pod jeden, raz pod drugi, na zmianę
- lub tradycyjnym, angielskim sposobem, napuścić wody do umywalki i dopiero wtedy wypłukać ręce, bo tak zainstalowane krany mają uczyć oszczędnego przelewania :)
Do mycia zębów natomiast można:
- wykorzystać dwa pierwsze sposoby, przedstawione powyżej
- lub zmieszać zwyczajnie wodę w kubku, by bez stresu, dokończyć codzienną toaletę...
Niby proste funkcje, a tyle planowania...





21 lipca 2012

Angielskie inności cz.2


Dziś ciąg dalszy angielskich inności... Anomalia Druga, ale kto wie, czy nie najważniejsza ... czyli ANGIELSKA POGODA.



Potrafi zadziwiać nawet samych Anglików i zawsze stanowi otwarte pole do rozpoczęcia konwersacji, dlatego w tym roku, nasze najbardziej deszczowe od 1910 roku lato, jest w towarzystwie... tematem przewodnim. 
Ten wilgotny, wyspiarski klimat ma jednak swoje dobre strony 
i sprawia, że soczystą zieleń można oglądać tutaj także podczas Świąt Bożego Narodzenia, a podczas lata (jeśli w ogóle go mamy) jest czym oddychać...

Anglia, podobnie jak z czerwonych autobusów, czy z Big Bena, słynie również z mgieł, ale te ostatnie w Londynie to rzadkość, gdzie natężenie ruchu i smogu nie pozwala się im swobodnie utrzymać... 
A szkoda, bo chciałabym częściej niż tylko trzy razy do roku, czuć ten mistyczny klimat.
To, co zdecydowanie mogę potwierdzić, to fakt, że słońce świeci tu rzadziej niż pada deszcz, ale... jakby na to nie patrzeć, to w końcu wyspa... 
Najbardziej zróżnicowanym pogodowo miesiącem jest kwiecień, kiedy to można zaobserwować zmienną aurę kilka razy w ciągu dnia, a że nie jestem amatorką 35st. kąpieli słonecznej, to się tu bardzo dobrze czuję... 
Tyle o tej słynnej pogodzie, bo to przecież nie kanał TVN Meteo :) 
Ciąg dalszy angielskich inności nastąpi wkrótce... tak jak obiecałam!




Angielskie inności cz.1

Anomalia pierwsza
W ciągu całego pobytu w Anglii, czy to z gośćmi, czy podczas naszych weekendowych spacerów po mieście, było nam dane kilkakrotnie odwiedzać te same miejsca kultu i tysiąca zdjęć, ponieważ inaczej się nie da...
W zależności od towarzystwa i nadrzędnego celu danej wyprawy, wycieczki te mogą być takie same lub całkiem od siebie inne. 
Jednak dotychczasowe doświadczenie pozwala stwierdzić, że elementem wspólnym dla nowo przybyłych na Wyspy jest identyczna reakcja na angielskie inności...
Sami, niektórych już nie zauważamy, a o innych zupełnie zapomiminamy, bo przeszły do normalności, dlatego ciekawią nas te świeże spojrzenia odwiedzających, na tę brytyjską rzeczywistość.
Początkowo chciałam wspomnieć o tych wszystkich innościach w jednym wpisie, ale jak się okazało w praktyce, ze względu na złożoność zagadnienia, zmieniłam zdanie i podzielę to na tematyczne części, byście nie musieli pochylać się nad jednym tekstem jak nad reportażem w "Rzeczpospolitej" :)
Dziś... Anomalia Pierwsza, czyli RUCH LEWOSTRONNY:
Wszystko zaczęło się już w starożytności, ale prawnie uwarunkowany został w 1300 roku, kiedy to jeden z papieży ustanowił obowiązkowy ruch lewostronny, by 
w większości Ci, posługujący się prawą ręką ludzie, mogli łatwiej uniknąć niespodziewanego ataku. 
Przez dlugie lata nie było innego rozporządzenia i jak się okazuje lista krajów, w tym Wielka Brytania, które zachowały ten kierunek jazdy wciąż zadziwia, ale wobec ogólnie przyjętego... prawego :) prawa... jazdy, państwa te stanowią wyjątek. 
Zgłębiając swoją szkolną wiedzę, dowiedziałam się o tych różnicach już we wczesnej podstawówce, co mogłam później wykorzystać na egzaminie dla przyszłych rowerzystów, który zdawałam jako dziesięciolatka, ponieważ jedno z pytań dotyczyło właśnie tego tematu...
Ta angielska lewostronność wciąż przyprawia o zawał serca pieszych turystów i choć na przejściach pomagają, wymalowane "wołami" napisy: Spójrz w lewo, czy Spójrz 
w prawo, to i tak stres jest duży.
Na co dzień, tego stresu doświadczają nie tylko piesi, ponieważ problem z kierunkiem jazdy mają również kierowcy, a może przede wszystkim kierowcy, szczególnie Ci z tzw. kontynentu, którzy od urodzenia doświadczali jazdy tylko po prawej stronie... 
Dla mnie, wciąż trudne do ogarnięcia jest prowadzenie samochodu z kierownicą po prawej stronie i przerzucanie biegów... lewą ręką, ale to kwestia przyzyczajenia... jak wszystko!
Cdn...






19 lipca 2012

Nadgorliwość


Czerwone światło w Anglii nie zobowiązuje do czekania, a co więcej pozwala na przejście, jeśli tylko nie stwarza się zagrożenia na drodze...
Pamiętam jak po takiej codziennej praktyce, zupełnie nieświadomie, zastosowaliśmy to w Łodzi, na dzień po przylocie, przekraczając wąską ulicę Zieloną w wyznaczonym miejscu.
Kilka metrów dalej, nie wiadomo skąd wyrósł jak dąb, policjant, który poprosił nas na bok
i z rozbrajającym uśmiechem, zapytał czy wiemy co się stało, a że zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że popełnilismy jakieś wkroczenie, to tak konwersowaliśmy wstępnie parę minut, wzajemnie się irytując...
Następnie, Pan Władza poprosił o "dowodzik", by ostatecznie wlepić nam mandat za to rażące naruszenie przepisów :) 
Byłam w szoku, że to w ogóle podlega karze, wciąż mając zakodowane w głowie, swoje codzienne korzystanie z londyńskich świateł.
Podczas tego ulicznego przedstawienia, pan policjant, grał swoją rolę z wielkim zaangażowaniem, strasząc nas 250zł mandatem na osobę. 
Później trochę złagodniał, pokazując swoje dobre serce i obniżył nam wartość podwójnego mandatu do 50zł. Nie padałam na kolana, by ucałować te miłosierne ręce naszego łaskawcy, bo jedyne czego naprawdę chciałam, to oddalić się jak najszybciej z miejsca zdarzenia...
Za te 50zł, straciliśmy na próżną gadkę 25 min. naszego, cennego  czasu, stojąc obok radiowozu, 
w obecności dwóch umundurowanych gogusiów, paląc się ze wstydu.
Boże, gdyby oni tak gorliwie pracowali też w innych sektorach, to i ludzie bardziej by ich szanowali 
i świat byłby zdecydowanie bardziej przyjazny...
Ta nadgorliwość przypomniała mi historię z lat'70, którą ostatnio przeczytałam...
Taki właśnie Pan Władza, jechał po cywilnemu rowerem, który na jego nieszczęście zepsuł się w szczerym polu. Przejeżdżający akurat tamtędy furmanką staruszek, zabrał biedaka do swojego pojazdu, ciesząc się szczerze, że mógł pomóc...
Pan Władza mimo, że bez munduru, czuł się w obowiązku panować nad sytuacją i dostrzegł swym bystrym okiem brak lampki na wozie, która z uwagi na zapadające ciemności, była niezbędna.
Po dotarciu na miejsce, przebrał się szybko w służbowe wdzianko, rower zamienił na samochód i wyjechał na drogę, jadącemu spokojnie poczciwemu woźnicy. Spotkanie doszło do skutku, ale swoją wdzięczność, milicjant wyraził w specyficzny sposób, "dziękując" za podwiezienie, wręczeniem mandatu, za brak wspomnianej lampki...
Zapewne pękał z dumy za tak sprytnie przeprowadzoną akcję, być może nawet zasłużył na złoty order za ten "dobry uczynek w służbie narodu". 
Oficjalnie nie podano jednak, czy miał z tego coś jeszcze, oprócz osobistej satysfakcji, ale to, czego nie miał na pewno, to serca i zwyczajnego, ludzkiego podejścia do życia...
Mimo upływu lat, nic się nie zmieniło... Bez komentarza!






17 lipca 2012

Wakacyjna musztra


Wizyty polskich gości na naszych angielskich włościach, odbywają się zwykle pod hasłem:
"Londyn w pigułce" i często wiążą się z naprawdę intensywnym zwiedzaniem, szczególnie, gdy czas na pokazywanie miasta jest bardzo ograniczony.
Pobudka przed 8 rano to u nas norma, więc dla niektórych, ten wyczekany urlop w ogóle nie przypomina wakacji, a jedynie szkołę przetrwania, tyle, że miejscem akcji jest... miejska dżungla, czyli prawie 12 milionowa, londyńska metropolia...
Zmiana warty pod Pałacem Buckingham, czy wycieczki poza miasto, odbywają się
w konkretnych godzinach, dlatego by dotrzeć do określonego punktu, już od początku bierzemy udział w wyścigu z czasem i ulicznymi przeciwnościami w postaci gigantycznych korków, czy zmieniających niespodziewanie trasę, autobusów.
Te całodzienne wyprawy wynikają z dużych odległości między punktem A i punktem B :) oraz
z chęci pokazania gościom jak najwięcej, by mogli wrócić do domu z przekonaniem dobrze zainwestowanego czasu i pieniędzy na podróż... 
Nasze zwiedzanie powoduje, że turyści często narzekają na brak kondycji do takich eskapad, czy na ogólne zmęczenie, ale to normalne... Przecież my też nie jesteśmy maszynami i choć 12 godzinną nieobecnością w domu i stojącą pracą, na co dzień zaprawiamy się w bojach, to i nam czasem takie miejskie maratony, dają się we znaki.
Przy dodatkowej eksploatacji, narządy ruchu zwyczajnie odmawiają współpracy, ale... nic tak nie koi bólu kończyn jak spokojny spacer z aparatem w ręku i satysfakcja, trochę zmęczonych, ale jednak zawsze zadowolonych, zwiedzających...

15 lipca 2012

Angielskie śniadanie


Leniwy, niedzielny poranek sprawił, że postanowiliśmy przygotować naszym gościom klasyczne, angielskie śniadanie...

Z uwagi na jego złożoność i brak czasu na przygotowania podczas pracującego tygodnia, dzisiejszy dzień okazał się najlepszy, by nadrobić te kulinarne zaległości.

Tradycyjny English Breakfast składa się z:
- fasolki z puszki (typu: mały  Jaś)
- smażony bekon,
- pieczarki, 
- kiełbaski, 
- jajko sadzone 
- oraz tosty...
Właśnie tak podane, miałam okazję zjeść po raz pierwszy, na dzień po przylocie do Anglii, w 2004 roku.
Pamiętam moje zdziwienie, gdy zobaczyłam to wszystko na jednym talerzu, zastanawiając się czy to pora na śniadanie, czy raczej na obiad... 
Zjadłam z grzeczności, by nie urazić gospodarza, ale jak do tej pory, ten gigantyczny i nietypowy posiłek był moim pierwszym i... zapewne ostatnim w takiej wersji.
Fakt, jest bardzo syty, ponieważ po tym zestawie nie czułam głodu aż do wieczora, ale do dziś się dziwię, dlaczego właśnie to specyficzne połączenie produktów, Anglicy wybrali na swoje śniadanie...
Mimo obecnego miejsca zamieszkania, na początek dnia, wolę musli i delikatny nabiał... albo, tak jak ostatnio Nutellę, bo też daje mi energię (szczególnie o 5 rano) i dużo szybciej się przygotowuje :)
Trudno, typowe, angielskie jadło... zostawiam koneserom lub miejscowym...  Smacznego, choć na pewno... nie na zdrowie!





13 lipca 2012

Wiadomość dnia


Po wczorajszym poranku... dzisiaj, tym bardziej... w piątek 13-go, oczekiwałam kłopotów...
Na szczęście nic złego się nie wydarzyło, a co więcej... stał się cud, ale po kolei!
Po majowej konferencji w sprawie nowych ubrań, niemal codziennie myślalam o uniformie, który został nam tam przedstawiony i o tym, że wkrótce będę musiała go nosić. 
Gdyby nie słaba sytuacja na rynku pracy, to byłam już gotowa na całkowitą zmianę profesji, żeby tylko nie musieć się tym cudacznym wdziankiem przyozdabiać od sierpnia... 
Widząc to tandetne szkaradztwo... na kilometr wiało naftaliną i totalnym brakiem gustu.
Ta świadomość nadchodzącej zmiany, nie pozwalała też koleżankom z innych sklepów spać spokojnie, dlatego właśnie przy każdej możliwej okazji, wyrażałyśmy swoje niezadowolenie... 
Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu... okazało się, że firma słucha i że zależy jej na naszym komforcie pracy, dlatego po wielu skargach, pdjęto decyzję... o ich zmianie!
Nie mogłam uwierzyć w to co usłyszałam, ale później miałam okazję je zobaczyć osobiście i już wiem, że będzie dobrze...
Pomimo 13-go, to była wiadomość dnia...
Co za ulga, teraz mogę spać spokojnie!!! 






12 lipca 2012

Poranne trudności


Moja codzienna droga do pracy zajmuje zwykle około 40 minut, szczególnie wtedy, gdy odbywa się... bladym świtem, czyli o godz. 5.30. 
Bywa jednak, że punktualne zazwyczaj autobusy, przyjeżdżają trochę później, a wtedy podróż zmienia się w koszmar... przesiadek.
Dzisiaj właśnie tak się stało, więc by nadrobić stracony czas, postanowiłam złapać po drodze innego piętrusa... i to był mój błąd...
Poranny kierowca tego autobusu musiał być chyba jeszcze zaspany lub... z myślą o drzemiących pasażerach, nie chciał wprowadzać żadnej dynamiki na swoim pokładzie, dlatego bardzo, ale to bardzo spokojnie i z uwagą, żeby nie powiedzieć anemicznie, podwoził nas kolejno do celu.
Mój Boże, gdyby nie ta odległość, to na swoich kończynach szybciej bym dotarła na miejsce pieszo, ponieważ ta jazda dłużyła się w nieskończoność i była gorsza niż wycieczka... ze szczegółowym zwiedzaniem, a mój czas... przeciwnie, straaasznieeee się kurczył, gwarantując spóźnienie...
Zwykle ta, dużo krótsza trasa wydłużyła się dzisiaj o kolejne 15 minut, dlatego mój zapas wolnych minut, zmniejszył się do zera.
Bym przebrana w uniform mogła zameldować się na porannym zebraniu, musiałam już dalej liczyć tylko na siebie i na swoją siłę w nogach... Intensywny bieg sprawił, że spaliłam moje śniadanie (czytaj: małe) wcześniej niż myślałam, więc do przerwy o godz. 10.30 nie miałam już żadnych "wewnetrznych zapasów", ale... zdążyłam!
Zdążyłam się nie spóźnić i planowo zacząć pracę tak jakby nic sie nie stało.... gdyby oni tylko wiedzieli ile mnie to kosztowało...
A że nieszczęścia chodzą parami, to jescze w autobusie zorientowałam się, że ulubione dziecięce jadło, czyli makaron z truskawkami, nie będzie mógł być moim dzisiejszym obiadem, ponieważ truskawki zostały w lodówce... a ja jak się okazało, jechałam tylko z makaronemw torbie...
Podwójnie rozżalona, zadzwoniłam do swojego Małżona, wypłakać się Jemu w rękaw, a On... niespodziewanie, po dwóch godzinach dostarczył mi je osobiście do pracy, bym miała obiad na czas i nie musiała zmieniać zaplanowanego wczesniej menu :) 
Warto wspomnieć, że mój Małżon był po dziesięciu godzinach nocnej pracy poza Londynem, a mimo to, poświęcił swój cenny czas, by w ciągu kolejnej godziny dostarczyć mi jedzenie do centrum...
Czy ja już kiedyś pisałam, że On jest... bohaterem w naszym domu? Na pewno... i zdania nie zmieniam!






11 lipca 2012

Wyżej i wyżej...

Budowlane pomyłki

Z wiadomych względów nie pamietacie :) i może też nie wiecie, że 22 lipca 1955 został oddany do użytku Pałac Kultury i Nauki, który to jeszcze do 1990 roku był trzecim, najwyższym budynkiem w Europie... 
Znalazłam przypadkiem kilka ciekawostek na jego temat i z okazji zbliżających się urodzin :) zamieszczę to, co o nim przeczytałam, bo myślę, że jest warte uwagi... 
Przy jego tworzeniu, radziecki architekt - Lew Rudniew, wzorował się na wysokościowcach z Nowego Jorku i Chicago, a także na kamienicach z Krakowa i Zamościa, by wprowadzić do projektu trochę polskich elementów dekoracyjnych z tamtych czasów.
Ostatecznie pomysł ten okazał się groteskowy i porzucono go jeszcze na pierwszym etapie tworzenia.
Sam PKiN doczekał się imienia Stalina jeszcze przed ukończeniem budowy i wtedy nie tylko jego nazwa budziła skrajne emocje... ale on sam... co trwa do dzisiejszego dnia, a najbardziej zainteresowana Warszawa, uzała wówczas ten budynek za... "szalony sen cukiernika".
W 1965 roku, tygodnik "Polityka" pisał, że "gdyby dziecko urodziło sie w jednym pomieszczeniu tego gmachu, a każdy następny dzień swojego życia spędzało w innym pokoju lub sali, wyszłoby za największego domu w W-wie, w wieku... 9 lat", a sam budynek zużywał wtedy tyle energii, co cały... Radom!
Jan Brzechwa natomiast uważał, że Pałac Kultury i Nauki "będzie trwał jak miłość do dziecka, będzie trwał jak przyjaźń radziecka...". Z tą przyjaźnią jest teraz różnie, ale mimo ogromnych chęci Radosława Sikorskiego do pozbycia się tego spornego prezentu, trwa nadal na swoim miejscu, choć jego lata świetności juz dawno minęły.
Kontrowersyjny podarunek chciał, czy nie chciał, stał się symbolem naszej stolicy, bohaterem pocztówek, miejscem tłumnie odwiedzanym przez szkolne wycieczki z całego kraju... i jak się okazało po latach, obiektem... nie do ruszenia.
Podobnym, ponieważ budzącym skrajne emocje wśród mieszkańców miasta budynkiem jest wieża "Shard", która obecnie zaczęła swoje panowanie nad Londynem, a którą otwarto kilka dni temu, dokładnie 5 lipca. 
Uroczyste "poświęcenie" obiektu odbyło się z udziałem wielkich tego miasta, włączając księcia Yorku, Andrzeja i premiera Davida Camerona, ale ostatecznie budynek będzie gotowy w przyszłym roku. 
Sama wieża ma 72 piętra i aż 310 metrów wysokości, co klasyfikuje ją obecnie na pierwszym miejscu w rankingu najwyższych budynków w Europie. 
Mieścić się tu będą luksusowe apartamenty, biura 
i hotele oraz restauracje, z zapierającą dech w piersiach panoramą miasta... 
Widok z tarasu na trzydziestym piętrze Pałacu Kultury i Nauki też zapierał dech, podczas szkolnych wycieczek do Warszawy, ale sam taras był niestety miejscem samobójczych śmierci, dlatego zostały założone tam kraty, by zapobiec w przyszłości podobnym wypadkom.
Londyński sen włoskiego architekta, stał się rzeczywistością dzięki szczodrości Katarczyków i ich zasobów finansowych, więc projekt jest jak najbardziej międzynarodowy.
Szkoda tylko, że Stocznia Gdańska nie mogła skorzystać z ich portfela, pomimo obietnic, ale było minęło i nie ma już po co wracać do tego tematu.
Wieża "Shard", mimo, że prosta w swej konstrukcji, króluje nad miastem swoją wyższością... niestety i obecnie nie ma już możliwości, by zrobić panoramiczne zdjęcie pomiędzy London, a Tower Bridge bez jej udziału. Ale może o to właśnie chodziło, by każdy turysta miał ją na pamiątkę 
i choć dziś jej wygląd i potrzeba istnienia wywołuje skrajne sądy, to być może już jutro, stanie się dla Londynu kolejnym symbolem, podobnie jak Millenium Bridge, czy London Eye, które stworzone niby "na chwilę", służą miastu już dwanaście lat.
Wysokość tej bryły to jednak żaden wyczyn budowlany i jak się okazuje Francja wkrótce zamierza zbudować u siebie jeszcze wyższy, kto będzie następny? W Polsce to już było... okazuje się bowiem, że w 1974 roku, Konstantynów miał swój maszt radiowy, którego wysokość przekroczyła... 640 metrów! 
Jednak z uwagi na brak doświadczenia w renowacji takich "tworzyw", zawalił się podczas prac remontowych w 1991 roku.
Wracając jeszcze do Pałacu Kultury i Nauki to też miał być największy i widoczny z każdego punktu miasta, a Plac Defilad, który wokół niego powstał miał według naszych wschodnich sąsiadów symbolizować Polskę, nad którą góruje Związek Radziecki ze swą potęgą i siłą.
Kiedy mieszkałam w Warszawie, jedyne co tam wtedy górowało to handel, który ogromnie psuł ogólny widok "Paryża północy" - jak kiedyś dumnie nazywana była stolica.
Nie poznałam tego miejsca w marcu jak byłam tam  w tym roku po raz pierwszy od ośmiu lat...
Zmiany widoczne są gołym okiem... na szczęście na lepsze, ponieważ znów jest tam przestrzennie i tak jak na pocztówkach... z lat 50-tych...
W tym przypadku krok wstecz okazał się krokiem w przód!