Jak wiecie, moja ostatnia wizyta w Polsce miała mało wakacyjny przebieg i częściej obcowałam z opieką medyczną niż z przyrodą, ale taki był
cel tej podróży. Najgorsze jest jednak to, że właśnie od lekarzy, przy okazji badania krwi, dowiedziałam się, że mam w swoim organizmie... inwazję przeciwciał, które atakują tarczycę, zamiast ją chronić - jak to zwykle ma miejsce u zdrowych osobników.
Nie ukrywam, że ciężko mi się oswoić z tą wiadomością, ponieważ przyszła niespodziewanie w poprzedni piątek i wciąż dzwoni w uszach jak wyrok.
Choroba Hashimoto, bo o niej mowa, według lekarza zostanie ze mną na zawsze, a leki, które mają złagodzić jej przebieg, będę brała już do końca życia...
Choroba jest podstępna, ponieważ można o niej nie wiedzieć latami, źle interpretując sygnały, takie jak sucha skóra, czy zimne ręce...
Tu ukłon w stronę pani dermatolog z Łodzi, która zleciła mi w sierpniu dodatkowe badania w tym kierunku i okazało się, że miała rację.
Mogłam sobie żyć dalej w tej nieświadomości, stosować zewnętrzne odżywki na łamliwe paznokcie i w konsekwencji doprowadzić moją tarczycę do ruiny, ale to ostatnie, piątkowe spotkanie z endokrynologiem wyjaśniło wszystko.
W 50% przypadków jest dziedziczna, choć na chwilę obecną jeszcze nie wiem, czy sama jestem właśnie w tej połowie, czy nie i jak się okazuje, chorują na nią głównie kobiety, tylko szkoda, że na mnie wypadło...
Początkowo żałowałam, że w ogóle zaczęłam ten marsz po gabinetach lekarskich, dokładając sobie zmartwień, zamiast spacerować z rodzinką po jesiennym lesie, ale w tym nieszczęściu zaczynam się cieszyć, że właściwa diagnoza i odpowiednie działania pomogą zapobiec większym problemom w przyszłości - przynajmniej mam taką nadzieję...
Wciąż ją mam, myśląc, że to może jakaś pomyłka i wcale nie mnie dotyczy, szczególnie, że większość jej objawów nie pokrywa się z moimi,
ale marne to pocieszenie... I pomyśleć, że wszystko przez słabe paznokcie:(
Wystarczyło badanie krwi, bym zaczęła nowy etap w życiu, w którym tabletka będzie teraz moim pierwszym posiłkiem dnia i nie muszę dodawać, że w związku z tym "nadbagażem" dopadła mnie jesienna depresja i... poczułam się staro jak jeszcze nigdy w życiu:((
Dużo zdrowia na weekend, na jesień i na zawsze, bo jak widać bez niego ani rusz!